Syn, znowu syn

Wiadomość o ciąży podniosła nam lekko ciśnienie, wykończenie domu stało się priorytetem dla mojej żony. Dla mnie też, ale byłem jednocześnie świadom koniecznych nakładów finansowych. Tak jakoś wychodziło,  że dochody mojej żony będącej na początku zawodowej drogi nie powalały wielkością, ciąża wykluczyła ją z możliwości dorabiania (taki zawód).

Zaczęły się pierwsze nerwy i gonienie własnego ogona. Niemniej ustaliliśmy kolejność działań w zakresie objawiania światu naszej radosnej wieści. Pierwsze na liście były moje dzieci. W sobotnie popołudnie, w atmosferze rodzinnego obiadu obwieściliśmy im tę radosną dla nas wiadomość. Zapanowała ogólna radość. Pytaniom o termin, płeć i wiele innych szczegółów nie było końca. Dzieciom wydawało się to zupełnie naturalnym i oczywistym, że będą mieli rodzeństwo, ich mama po ponownym ustabilizowaniu swojego życia emocjonalnego też nie zabierała głosu. Było dobrze. Mimo napiętego planu i nerwowego popędzania mnie wykańczanie domu szło raz lepiej raz gorzej, zależnie od stanu dochodów, czasu i zmęczenia. Niestety zapotrzebowanie na dochód wiązało się ze zwiększonymi obowiązkami zawodowymi, te zabierały i czas i często siły. Niemniej postęp był, ja jako facet cieszyłem się tym co już mamy, żona po kobiecemu martwiła się tym co jeszcze nie osiągnięte. Czas biegł, dni były coraz dłuższe, łatwiej się żyło i pracowało. Ciąża okazała się pewnym wyzwaniem i próbą charakterów, najtrudniej było dyskutować o “zastoju na budowie” po kilkugodzinnej wyprawie na badania kontrolne i moim braku umiejętności rozdwojenia się, podobnie ze szkołą rodzenia dwa razy w tygodniu. Składałem to na karb szalejących hormonów.  Różnie było ale nadszedł dzień kiedy trzeba było poddać się woli lekarzy, przez kilka dni brakujących do terminu moja żona polegiwała w bezruchu szpitalnego pokoju. Kilka godzin po odstawieniu leków powstrzymujących zostałem wezwany do szpitala. Przejazd późnym wieczorem 60 kilometrów nie był problemem. Moja żona czekała już w zakątku rodzinnych porodów, niby ten sam co dwanaście lat wcześniej kiedy rodził się mój pierworodny, a jednak inaczej, przemiany ustrojowe trafiły ina porodówkę. Moja żona deczko spanikowana, dość zmęczona całą sytuacją, ja luzik i rutyna i co najważniejsze – spokój. Big piłeczka, spacerki, rozmowa, trzymanie za ręce i patrzenie w oczy, czekaliśmy. Początkowo wyrywny junior stracił animusz, godziny leciały, rano dałem znak do pracy, że znikam na najbliższy czas. Potem wojna na spojrzenia z położną podkręcającą do bandyckich przepływów kroplówkę (pan ordynator szepnął na ucho, że mu ta salka jest potrzebna  na 9), okazało się że śrubka działa w dwie strony i stanęło na mojej wersji. Koło 10 operację narodziny uznaliśmy za zakończoną aktem przecięcia pępowiny łączącej mojego drugiego syna z matką rodzicielką. Zostały czynności porządkowe.

GD Star Rating
loading...
Moje ojcowanie (Seweryn)Nabieramy rozpędu…Półmetek?
Ten wpis został opublikowany w kategorii moje ojcowanie i oznaczony tagami , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz