Koniec urlopu…

Po roku w wiecznej podróży i rozłące padła propozycja by nie wozić dzieci do dziadków na kilka dni w tygodniu. To babcia będzie przyjeżdżała do nas na te kilka dni. Wszyscy uznali to za dobry pomysł. Ja też.

Sytuacja zawodowa mojej żony nie zmieniła się, wciąż miała trzy długie dnie pracy więc by nie nabijać kilometrów nocowała w rodzinnym domu. Teść miał towarzystwo, żona miejsce cichego relaksu. Ja za to miałem przyjemność mieszkać trzy dni z teściową. Rano odwoziłem syna do przedszkola i zatapiałem się w pracy, teściowa zostawała z wnuczką. Po pracy w domu czekały na mnie dzieci z babcią i gorący obiad – żyć, nie umierać. Kilka godzin wieczornych z dziećmi, kąpiele i usypianki. Babcia relaksująca się jakimś serialem.

Potem czas na różne rozmowy, o życiu, dzieciach, sąsiadach, takie wielopokoleniowe klimaty w spokojnych relacjach. Jest jeden temat którego nie poruszamy, synowa, po wysłuchaniu kilku cierpkich uwag na jej temat jednoznacznie odciąłem się mówiąc, że nie mam ochoty na takie dysputy. To był chyba pierwszy strzał w stopę. Po trzech dniach odwoziłem babcię na dworzec i czekałem na wieczorny powrót żony. Dzieci rosły.

Rosły też potrzeby mojej żony, więc zaczęła weekendowe zajęcia inwestując w swoje zdrowie, ciało i umysł. Jej prawo. Ja zostałem w domu, w piątki przywoziłem starszaki ze szkoły w mieście i miałem możliwość spełniać się jako ojciec przez dwa i pół dnia w jednym ciągu. Dzieci się zżywały i integrowały. Gwar cieszył moje uszy. Nie narzekałem, raz jak usłyszałem, że we czwartki po południu zapisała się na aerobik  zapytałem kiedy ja będę mógł gdzieś chodzić dostałem zgodę na basen w niedzielę o 7 jak dzieci jeszcze śpią… Zacząłem myśleć nad kierunkiem naszego wspólnego marszu…

GD Star Rating
loading...
Moje ojcowanie (Seweryn)Komplet do kwadratuCzas stabilizacji, czas stagnacji
Ten wpis został opublikowany w kategorii moje ojcowanie. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz