Niech Was nie przeraża nieco psychodeliczny tytuł. Chcę po prostu podzielić się wrażeniami z dyskusji, w których często biorę udział w różnych miejscach wirtualnego świata.
Każdy ma własne poglądy na różne tematy i może je publicznie głosić. Inni mogą się z nimi zgadzać lub nie, dyskutować i polemizować. Bywa to nawet potrzebne innym do pobudzenia myślenia i weryfikacji własnego zdania, o ile zachowuje się przy tym kulturę osobistą i nie ucieka do osobistych wycieczek – nie tylko pod adresem konkretnego człowieka, ale także całych grup.
A z tym ostatnim niestety bywa nie najlepiej. I nie myślę tu o prymitywnym chamstwie czy nawoływaniu do nienawiści. Te zjawiska łatwo zauważyć i zdecydowana większość się od nich dystansuje. Chodzi o sytuacje bardziej wysublimowane, kiedy nie do końca chyba świadomie obrażamy innych w walce o własne interesy, kiedy uważamy ich a priori za wrogów.
Bywają ludzie, skądinąd sympatyczni i inteligentni, z którymi można porozmawiać o wielu sprawach mimo różnic poglądów. Przy poruszeniu pewnych konkretnych tematów trafiamy jednak na twardą ścianę i widzimy, że jakiekolwiek próby ukazania drugiej strony czy szerszego tła zjawiska są z góry skazane na niepowodzenie. Czy warto kruszyć kopie? A może jednak zrezygnować?
Kiedyś skłaniałabym się zdecydowanie do pierwszej opcji. Dzisiaj już nie jestem tego całkiem pewna. To nie strach ani niepewność swoich przekonań. Raczej świadomość, że pewne ortodoksyjne postawy bardzo trudno zmienić, a głos z innej strony jest odbierany jako zamach na swoje poglądy czy obronę krytykowanych (często słusznie) postaw.
Tak zostałam potraktowana, gdy wypowiedziałam się na pewnym ciekawym portalu, który od pewnego czasu regularnie odwiedzam. Bez chamstwa i inwektyw, ale z podświadomym założeniem, że jestem pewnie jakąś piątą kolumną wrogich interesów.
Ostatnio w tym miejscu pojawiła się dyskusja naprawdę dla mnie interesująca. Ludzie wypowiadali się o zjawisku B, które ich zdaniem bezpośrednio wypływa ze zjawiska A, wobec którego są bardzo krytyczni. Czyli trzeba włączyć walkę z B do szerszego kontekstu walki z A.
Akurat walka z B też mnie żywo zajmuje, ale uważam, że A wcale mu dziś nie sprzyja, a nawet jest przeciwnie, tylko wciąż mało osób o tym wie. Nie wypowiedziałam się jednak, bo już czułam, że zostanę zrozumiana opatrznie. Ludziom, których bulwersuje, że choć ktoś nie uznaje A, to ma wdrukowane w podświadomość nadal B trudno byłoby uwierzyć, że można uznawać A i być przeciwnym B.
Trochę zawile to napisałam, ale mam nadzieję, że sens jest zrozumiały.
Co myślicie na ten temat? Czy warto jednak kruszyć kopie o tę twardą ścianę?
loading...
7 Responses to Ściana, czyli o różnicy między A i B