W momencie, kiedy kogoś poznajemy, święcie wierzymy, że to już na zawsze, że nic nie zdoła zburzyć nam naszego szczęścia. Wspólnie snujemy plany, budujemy pracowicie nasz związek, wszystko się pięknie układa. I jak się tak pięknie układa, postanawiamy zrobić krok dalej, a więc wspólny dom, ślub, tworzymy rodzinę…
Jesteśmy dorośli, odpowiedzialni, nadal wszystko widzimy przez różowe okulary… Ach jak pięknie! Potem przychodzi czas na potomka. Tak bardzo się cieszymy, dbamy o siebie nawzajem. I dobrze jeśli tak zostaje…
Jest dobrze, jak jest dobrze. Dlaczego tak wielu ludzi ubzdurało sobie, że wspólne życie ma być jednym wielkim pasmem szczęścia? Przecież tak nie jest, i zdajemy sobie z tego sprawę. A mimo to tego oczekujemy. Mamy gorsze dni. Mamy niejednokrotnie mnóstwo problemów, finansowych na przykład. I zaczynają się schody. Już nie jest tak różowo. Zaczynamy ze sobą walczyć. A nasze dziecko w tym wszystkim tkwi.
W końcu jedno lub drugie z partnerów postanawia coś z tym zrobić. Dobrze, jeśli to „coś” ma za zadanie ponowne scalanie rodziny, ale niejednokrotnie to „coś” to uwikłanie się w relacje z kimś innym, odsuwanie żony lub męża, a w końcu krok ostateczny – rozwód…
I zadajemy sobie pytanie: czy to tak miało być? Nie, nie miało. Nikt nam nie obiecywał, że zawsze będzie pięknie i nie będziemy mieli żadnych trudności. A odpowiedzialność za drugiego człowieka, za rodzinę oznacza, że jesteśmy w tym RAZEM. Na dobre i na złe. Nie tylko na dobre. Często, jak już to zrozumiemy, jest za późno. A najbardziej cierpią dzieci…
loading...
1 Responses to Na dobre i na… dobre